Indochiny z promocją Szczecina w tle
Półwysep Indochiński to obszar blisko 1/4 Europy, ale aż z połową ludności naszego kontynentu. Znajduje się tam 7 państw na powierzchni 2,3 mln km2, z których dwa są znacznie większe od Polski (Birma i Tajlandia), zaś trzy mają ludności ponad dwa razy tyle co nasz kraj. Jak sama nazwa wskazuje, Indochiny to coś co znajduje się między Indiami a Chinami i zarówno religia jak i kultura, wielokrotnie nas o tym przekonują, że te dwa wielkie państwa od zawsze oddziaływały na kraje półwyspu Indochińskiego.
Sześcioro szczecinian po raz kolejny wybrało się w świat, chcąc jak najwięcej zobaczyć i planując taką wyprawę musieli z konieczności ocenić co można zobaczyć, nawet przemieszczając się wszystkimi dostępnymi środkami lokomocji z dnia na dzień – dalej, w przeciągu 3 tygodni. Z konieczności musieliśmy zrezygnować z uwagi na odległości, z Malezji i Singapuru, które leżą w odległości od miejsca lądowania, czyli stolicy Tajlandii Bangkoku, podobnie daleko jak od Warszawy południowe wybrzeże Hiszpanii.
Zrezygnować też musieliśmy z planowania przejazdu przez Birmę, która jest niewątpliwie ciekawa, ale w tym czasie Birma targana była poważnymi konfliktami społecznymi, a przede wszystkim buntem mnichów buddyjskich, co z góry określało ten kraj jako mało bezpieczny. Wyprawę zatem przewidzieliśmy w trójkącie trzech centralnych krajów półwyspu Indochińskiego - Tajlandii, Laosu i Kambodży, z jednodniowym pobytem w Wietnamie.
Tajlandia, dawniej królestwo Syjamu, to wielki uprzemysłowiony i dobrze zagospodarowany kraj Azji południowo-wschodniej, zaliczany przez ekonomistów do grupy tzw. tygrysów wschodnich. Już samo lądowanie na lotnisku w Bangkoku pobudza wyobraźnię, ponieważ lotnisko jest jednym z najpiękniejszych lotnisk na świecie i jednocześnie jednym z największych. W dziedzińcach wewnętrznych między terminalami znajdują się przepiękne ogrody z palmami, kępami ozdobnych bambusów i różnorodnością przepięknych kwiatów, które niekiedy rosną ... na drzewach. Te piękne i w różnych kolorach storczyki Tajowie wkładają w łupiny po orzechach kokosowych bez jakiejkolwiek ziemi, a także rośliny te bez podlewania doskonale sobie radzą w takich warunkach, ozdabiając niemalże wszędzie pnie drzew. Dojeżdżając z lotniska do stolicy kraju, jedzie się wielopasmową autostradą, która jak się okazuje, Tajom może nie wystarczyć, stąd w budowie jest na innym poziomie kolejna autostrada.
W oddali rysuje się bardzo nowoczesne miasto posiadające wiele wieżowców przypominających nowojorski Manhattan i nic nie wskazuje na to, że miasto z odległości tak nowoczesne, jest jednocześnie pełne wspaniałych starożytnych zabytków. Bangkok liczy sobie z przyległościami ponad 15 milionów mieszkańców, którzy przemieszczają się od rana do wieczora w przeróżnych kierunkach, najczęściej na rowerach, motorowerach i skuterach – stąd harmider jest niewyobrażalny, ale jednocześnie i urokliwy. Miasto leży nad rzeką Chao Phraya, rzekę należy oglądać wieczorem z pokładów wycieczkowych statków, które serwują kolację, muzykę i wspaniałe widoki bogato iluminowanego miasta, zaś w dzień wybrać się można małymi łódkami w gęstą sieć kanałów odchodzących od rzeki, w których zobaczyć można stare domki na palach, gdzie przecież mieszka kilkaset tysięcy ludzi, a także np. marinę paradnych łodzi królewskich, które każdy król budował – tylko dla uświetnienia swojego panowania.
Miasto jest pełne kontrastów, a jednocześnie przyjazne – zupełnie nie baliśmy się zapuszczać samodzielnie w dróżki i mostki między kanałami, rozmawiać z mieszkańcami bardzo biednych okolic, którzy z natury są życzliwi i nawet każdego obcego witają skłonem z rękami złożonymi jak do modlitwy, co ma oznaczać życzliwość i uprzejmość wobec innych. W mieście znajduje się jeden z najstarszych w Tajlandii zespół świątynny Wat Po, gdzie zobaczyć można obdarzany wielką czcią 50-metrowy posąg śpiącego Buddy pokrytego złotem, macicą perłową i drogimi kamieniami. Konieczne też jest obejrzenie Pałacu Królewskiego, który niemalże cały można zwiedzać, a wyłączone od zwiedzania była tylko ta część pałacu, w której przez kilka miesięcy odbywały się uroczystości pogrzebowe związane ze śmiercią siostry króla, której wizerunek, podobnie zresztą jak i króla Tajlandii, jest wszechobecny. Królestwo Tajlandii choć dzisiaj jest, podobnie jak Wielka Brytania królestwem konstytucyjnym i król panuje, choć nie rządzi – widać na każdym kroku, Tajowie bowiem są przywiązani do monarchii i rzeczywiście monarchę swojego szanują.
Jednym z powodów tego szacunku w XXI wieku do króla, jest to, że panuje on najdłużej na świecie, dłużej od królowej Elżbiety, a ponadto i to, iż przez mądrość i dobrą dyplomację poprzedników obecnego króla – Tajlandia nigdy nie była kolonią, mimo iż wszystkie inne kraje tego półwyspu były skolonizowane, a także uniknęła okupacji japońskiej w czasie II wojny światowej. W Bangkoku nie byliśmy pierwszy raz, stąd zachwytów nad tym miastem już tak nie okazujemy, a ponadto ktokolwiek wybierać się będzie na półwysep Indochiński, Bangkok zobaczyć musi, bo to jest jego centralny punkt. Znamy już południe Tajlandii ze wspaniałym wybrzeżem morza Andamańskiego, z tysiącem wspaniałych wysp z wystającymi ostańcami z morza i to na wysokość kilkuset metrów, ze wspaniałymi grotami w skałach, w które wpływa się łodzią i widzi bajkową scenerię, którą zauważyli też twórcy Jamesa Bonda, tam bowiem kręcone były sceny do wielu filmów np. „Dr No” czy też „Goldfinger” – a zatem zgodnie z planem wylatujemy do Chiang Mai, czyli wcześniejszej stolicy Syjamu, jeszcze przed przeniesieniem się władcy do Bangkoku.
Okolice Chiang Mai to północ Tajlandii, teren już wyraźnie górzysty (szczyty sięgają blisko trzech tysięcy metrów), a zarazem jest to pogranicze Birmy i Laosu, a więc zupełnie inny klimat zarówno pogodowy, jak i w zachowaniu się mieszkańców. Oczywiście w samym Chiang Mai są, podobnie jak w Bangkoku wspaniałe stare świątynie buddyjskie tzw. stupy, których nie sposób wszystkich zwiedzić, ponieważ każda ma swoją historię, każda jest piękna, a w końcu zlewają się w jeden niepowtarzalny obraz czegoś zupełnie odmiennego niż w Europie.
Zwiedzamy także okolice, gdzie znajdują się oryginalne manufaktury produkcji wyrobów z jedwabiu, z których ten obszar słynie, a także fabryki meblarskie (uroda i piękno mebli, a także ich ceny mogą szokować i chciałoby się je mieć w domu, są bowiem tanie), oglądamy także farmy orchidei, które liczone są w setki gatunków i wybieramy się w trekking nad granicę z Birmą. Zaplanowany z góry trekking dwudniowy to marsz po górach i bezdrożach północnej Tajlandii, gdzie co kilka godzin można spotkać małą wioskę tubylców i dziwić się jak oni komunikują się z resztą kraju, skoro nie ma tam żadnych dróg. Po noclegu na matach w górskiej wiosce, aby dostać się do cywilizacji, pokonujemy przez kilka godzin kolejne wzniesienia, a następnie na słoniach wzdłuż rzeki wielokrotnie ją w miejscach brodów przekraczając i w zupełnie dzikiej dżungli, dostajemy się do miejsca, gdzie rzeka staje się spławną i gdzie na naszych oczach miejscowi budują dwie tratwy z bambusa, którymi na stojąco przez kilka godzin spływamy do miejsca, gdzie oczekuje na nas przewodnik z samochodem, choć dalej drogi tam nie ma.
W okolicach Chiang Mai spotkać można też wioskę z uciekinierami z Birmy, gdzie oprócz obecnie już nielegalnej produkcji haszyszu (tzw. złoty trójkąt), obejrzeć można cudowne pola ryżowe, położone tarasowo na zboczach, a przede wszystkim kobiety o długich szyjach, które praktykę wydłużania szyi kultywują od dziecka za pomocą miedzianych obręczy, które miały je upiększać, a nadto podobno chronić przed atakami tygrysów.
Z Tajlandii przenosimy się do Laosu, który już zupełnie inaczej wygląda niż zamożna Tajlandia. Laos był przez dziesiątki lat zupełnie niedostępny dla turystów, jako że najpierw był polem wojny i zapleczem działań komunistycznego Wietnamu w wojnie z Amerykanami, później zaś po tajemniczym i dramatycznym zlikwidowaniu monarchii, rządzony przez wiele lat przez reżim Patet Lao, czyli komunistyczną partię Laosu. Kraj nie posiadał niemalże własności prywatnej, cały był skolektywizowany i nastawiony na produkcję rolną. Dopiero od kilku lat zezwolono turystom na odwiedzanie Laosu, ale nadal nie ma tam infrastruktury turystycznej typu; dobrych dróg, lotnisk i hoteli.
Może to i dobrze, bo Laos czyli Królestwo Tysiąca Słoni to kraj, który jakby zatrzymał się w rozwoju, starsi ludzie mówią jeszcze po francusku, dziewczęta chodzą w czerwonych chustach, ale jednocześnie chłopcy wszyscy przechodzą inicjację jako mnisi buddyjscy. Tylko tam, właśnie w starej stolicy Laosu Luang Prabang zobaczyć można pochód poranny mnichów, którzy setkami idąc przez miasto, trzymają miedziane lub drewniane miski, do których mieszkańcy wkładają im pożywienie.
Luang Prabang to miasto zaledwie wielkości np. Goleniowa, a historię i tradycje ma przynajmniej tysiącletnią, leży nad olbrzymią rzeka Mekong, która to rzeka przecinając kilka krajów Azji południowo-wschodniej, jednocześnie je żywi. Nad rzeką można zjeść kolację w szeregu bardzo urokliwych restauracji, której koszt jest tak niewyobrażalnie niski, że trzeba szybko tam pojechać – bo tak nie może być wiecznie.
Po Mekongu robimy też całodniową wycieczkę do grot, jaskiń, a także wiosek, gdzie produkują laotańską whisky z ryżu. Z Luang Prabang jedziemy drogą, która w przewodnikach jest określana jako niebezpieczna, do stolicy Vientiane, po drodze zatrzymując się na rafting na laotańskiej rzece Nam Song oraz zwiedzamy kolejne groty i to już z latarkami na kaskach, bo bez nich i bez przewodnika jest to niemożliwe. W Vientiane oprócz zabytków buddyjskich, są także zabytki zupełnie świeże, jak np. ufundowany przez Chińczyków coś w rodzaju łuku triumfalnego. Przepiękna jest też Złota Stupa, która uznawana jest za narodowy monument Laosu i symbol niepodległości, a także pałac królewski i zupełnie inaczej wyglądający Mekong niż w Luang Prabang, bowiem niemalże całkowicie wyschnięty – tu dopiero widać suchą porę na nizinach, czego w górach nie odczuliśmy. Z Laosu, poprzez Hanoi w Wietnamie, przenosimy się do Kambodży, kraju o najwspanialszej kulturze Khmerów, a także najtragiczniejszej historii najnowszej okresu Pol Pota. W okolicy miasta Siem Reap znajduje się coś co znalazło się na liście sześciu najwspanialszych zabytków świata, czyli zespół pałacowy Angkor Wat.
Odkryty dopiero w połowie XIX wieku zespół pałacowo-świątynny, to obszar przynajmniej połowy Szczecina, na którym poszczególni monarchowie okresu świetności królestwa Khmerów, budowali zarówno pałace dla własnego użytku, jak i świątynie, a każdy z monarchów dbał o to, aby jego zespół świątynny był większy i piękniejszy od wybudowanych przez poprzedników. Trwało to tak od VIII wieku naszej ery, aż do roku 1440, czyli do wojny Tajów z Khmerami. Przez zatem kilkaset lat, i to poczynając od czasów wcześniejszych niż historia Polski, wybudowano dziesiątki świątyń, wspaniałych pałaców, a także szerokie na kilkadziesiąt metrów fosy o charakterze raczej nie obronnym a dekoracyjnym i w jakimś sensie, pomijając oczywiście klimaty wschodnie, otoczenia tych pałaców przypominają pałac w Wersalu. Budowle Khmerskich królów stały się symbolem potęgi i nieśmiertelności, religii, jak i samego królestwa, a ta największa na świecie świątynia symbolizuje esencję potęgi narodu, który ponad tysiąc lat temu fundował te wspaniałe budowle. Przez kilkaset późniejszych lat Angkor Wat pochłonęła dżungla i trzeba było te świątynie jej wydzierać, która je całkowicie zarosła – jeszcze dzisiaj pozostawiono we wnętrzach niektórych budowli olbrzymie drzewa, których korzenie oplatają mury tak szczelnie, że dziw iż tak na kamieniu może ona wyrosnąć.
Zwiedzanie Angkor Wat przewidziane na trzy dni, to chyba za krótki czas na wtopienie się w klimat czasu Khmerów, ale i po tych trzech dniach pozostaje nam w głowie niewyobrażalna potęga tych, którzy tak konsekwentnie swoje zamiary realizowali. Z Siem Reap przelatujemy do Phnom Penh – czyli aktualnej stolicy Kambodży, gdzie dominują przede wszystkim pozostałości reżimu Pol Pota – zwiedzamy więzienie dla ówczesnych więźniów politycznych, a także pola śmierci, gdzie masowo funkcjonariusze komunistycznego reżimu, ludzi wykształconych przecież jak Pol Pot na Sorbonie paryskiej, mordowali miliony swych współobywateli. Pozostałości tej tragedii widać do dzisiaj, ludność jest stosunkowo biedna, mnóstwo jest kalek, a pamięć o tych czasach wszechobecna. Na szczęście ci obłędni ideolodzy utopijnego wręcz komunizmu, którzy dla reedukacji inteligencji wysyłali ją do robót polowych – nie zniszczyli kilku wspaniałych zabytków, jak np. Srebrnej Pagody, której podłoga wyłożona jest pięcioma tysiącami srebrnych płytek, a także w której znajduje się kopia słynnego szafirowego Buddy, wcześniej zabranego przez Tajów w czasie wojny w XV wieku do Bangkoku.
W okolicy Phnom Penh znajduje się największe jezioro półwyspu indochińskiego, Ton Le Seap, którego nie można - tak jak w Europie - podać obszaru, bowiem w zależności od pory suchej lub deszczowej, dziesięciokrotnie zwiększa lub zmniejsza swój rozmiar, jest to wszakże nawet w porze suchej, w której byliśmy, jezioro na którym nie widać brzegów, czyli olbrzymie. Do jeziora prowadzi na nasypie, bowiem w porze deszczowej tam już jest jezioro, droga przy której mieszkają setki tysięcy uciekinierów z Wietnamu i jest to obszar prawdziwej biedy. Na samym jeziorze, na które można się wybrać wynajętymi łodziami - na tratwach, które wyglądają jak wyspy lub na łodziach, mieszkają kolejne tysiące Wietnamczyków, którzy żyją z połowu ryb, a w chwili obecnej także z turystyki. Obszar ten wszakże nie posiada czystej wody zdatnej do picia i jest rzeczywiście tak biedny, że kiedy przewodnik o tej biedzie opowiada, wpadamy na genialny pomysł, zresztą zaczerpnięty już z opowieści przewodnika – że można tym ludziom w jakiś sposób pomóc. Okazuje się, że budowa studni głębinowej, dającej wodę mieszkańcom kilkunastu domów na palach, kosztować będzie zaledwie nieco ponad 500 dolarów.
Sporządzamy stosowną umowę z przewodnikiem, składamy się w siedem osób, z których sześcioro jest szczecinianami, na wybudowanie tej studni i efekt otrzymujemy już po kilku miesiącach - wdzięczny miejscowy urząd, przesyła nam zdjęcie wybudowanej studni wraz z tablicą o jej donatorach. Życzyliśmy sobie, aby na tablicy o ufundowanej studni głębinowej była polska flaga, a także miejsce tak odległe od Indochin, jakim jest Szczecin – turystyka tam się rozwija, być może tysiące turystów zauważy, że byli tam Polacy i to właśnie Szczecinianie.
Październik 2008
opracował Włodzimierz Łyczywek
zdjęcia Weronika Łyczywek